Estoński klan dyrygentów
Paavo Järvi w zaskakujący sposób interpretuje w Warszawie wszystkie symfonie Beethovena
Jest Estończykiem z amerykańskim obywatelstwem, niedawno obchodził 47. urodziny. Od lat krąży między USA a Europą, bo pracuje na stałe z trzema orkiestrami: w Cincinnati, gdzie szefem jest już dziesiąty sezon, a także we Frankfurcie i w Bremie. Od pewnego czasu chętnie wraca również do rodzinnego Tallina, od jesieni zostaje dyrektorem muzycznym Orchestre de Paris.
Już podczas pierwszego, wtorkowego, występu w Warszawie muzycy z Deutsche Kammerphilharmonie Bremen podbili polską publiczność. A sam Paavo Järvi udowodnił, że w symfoniach Beethovena można odnaleźć nowe brzmienia, zagrać je z większym temperamentem, wydobyć wiele wspaniałych szczegółów.
– Nie przypuszczałem jednak, że to tak skomplikowane zadanie – mówi "Rz". – Cykl wszystkich dziewięciu symfonii Beethovena wykonywaliśmy już kilkakrotnie: w Paryżu, w Tokio, w Nowym Jorku, na festiwalach w Bonn i w Salzburgu. Każde kolejne podejście okazuje się coraz trudniejsze. Sami od siebie wymagamy więcej, ponieważ znamy te utwory lepiej niż kiedyś. Mam jednak nadzieję, że publiczności pomagamy odkrywać fascynujące związki między nimi, a także przeciwieństwa. Przejście choćby od "Eroiki" do IV symfonii to prawdziwy szok.
Paavo Järvi lubi się zajmować kompozytorami kompleksowo. – To najlepszy sposób, by wejść w ich świat, rozgryźć go, poznać z detalami – mówi. Wcześniej tak badał Brahmsa, od kilku zaś lat zgłębia Brucknera. – Jego symfonie gram jednak z orkiestrą z Frankfurtu – przyznaje. – Zespół z Bremy jest zbyt energetyczny, jego żywiołowość sprawdza się w Beethovenie, Bruckner wymaga innego dźwięku.
W ślady ojca
To, że Paavo Järvi został dyrygentem, nie powinno dziwić. Światową sławę zdobył przecież jego ojciec Neeme, dyrygentem jest młodszy brat Kristijan, a także stryj. Edukacja muzyczna była dla obu chłopców więc czymś naturalnym – jak nauka pisania i czytania. Paavo uczył się grać na perkusji, ale gdy w szkole koledzy poprosili, by poprowadził ich koncert, zrozumiał, co chce naprawdę w życiu robić.
Do dziś ojciec jest dla niego autorytetem. – Lubię poznawać jego opinie, ma ogromne doświadczenie i niezwykle bogaty repertuar – przyznaje. – Często radzę się ojca, czasami zaś on mnie. Owszem, pewne rzeczy w muzyce słyszę nieco inaczej, ale nie ma między nami rywalizacji ani sporów. Są oczywiście natomiast różnice pokoleniowe wynikające choćby z innych doświadczeń życiowych. Ojciec urodził się w 1937 roku, z autopsji zna najtragiczniejsze wydarzenia XX wieku. A przede wszystkim wychował się w bloku sowieckim.
W 1980 roku Neeme Järvi wyemigrował z rodziną do USA. Paavo miał wówczas 17 lat. – Jestem więc dzieckiem dwóch systemów – mówi o sobie. – Zaczynałem się kształcić w Związku Sowieckim, a studiowałem w zupełnie innym świecie. I widzę, że zdobyłem inną wiedzę niż mój brat Kristjan, który jako siedmiolatek wyjechał z Estonii.
Ceni ojca również dlatego, że jest łącznikiem z pokoleniem legendarnych dyrygentów przeszłości. – W domu otaczało się ich niezwykłym szacunkiem, na co dzień słuchałem nagrań Furtwänglera, Klemperera, Stokowskiego, Ormandy'ego – mówi. – Ale w życie artystyczne wchodziłem, gdy nastał czas innych interpretacji i eksperymentów. Sięgano po dawne instrumenty, odchudzano gigantyczne orkiestry, poszukiwano nowego brzmienia.
Padł ostatni bastion
Był tym zafascynowany, dziś obok innowacji dostrzega tradycję, jakby na przekór naszym czasom. – Do niedawna muzyka klasyczna była ostatnim bastionem, w którym ceniło się wiedzę, mądrość, doświadczenie, a to przychodzi z wiekiem – mówi. – Teraz i tu zaczął obowiązywać kult młodości.
Takie wyznanie brzmi dziwnie w ustach kogoś, kto po raz pierwszy został szefem orkiestry w wieku 28 lat. – Każdy powinien otrzymać taką szansę jak najwcześniej – tłumaczy. – Praca z mniej prestiżowym zespołem, jak moja w Malmö, ma być czasem zdobywania doświadczeń, prób, a nawet popełniania błędów. Trzeba wówczas się uczyć, a nie myśleć o szybkiej karierze.
Młodzi często tego nie rozumieją. Dlatego zdaniem Järviego jest wielu młodych dyrygentów, a tak mało tych, którzy nadają się na dyrektorów orkiestr. W Cincinnati od ponad roku szukają mojego następcy – mówi – i nie mogą znaleźć. Pracuje w Europie i w Ameryce, dostrzega więc różnice między orkiestrami obu kontynentów.
– Amerykańskie orkiestry są perfekcyjne w brzmieniu, ale nie zadają dyrygentowi tylu pytań, ile powinny – uważa. – Europejczycy chcą wszystko rozumieć. Technicznie Amerykanie są nie do pobicia, ale niezbyt dobrze czują tradycję europejskiej kultury. Dla nich jest ona jak język obcy. Można nim mówić biegle, ale to nie jest naturalny sposób porozumiewania się, myślenia, wyrażania emocji.
Comments